Historia pewnego kota. Koniec wakacji w 2008 roku. Pewna pani na ryneczku sprzedaje małe kotki. Zobaczyłam go, łapką sięgał kłódkę klatki, tak jakby chciał ją otworzyć, no i się zakochałam. Kupiłam go za 80 złotych, bo podobno rasowy - turecki van. Mąż nigdy nie chciał kota, ale kłóciliśmy się kto go będzie niósł do domu. I tak Tymon, bo takie dostał imię, żył w naszym małym mieszkaniu. Wylegiwał się na kanapie, czasami na balkonie, żył beztrosko i wydaje mi się, że szczęśliwie. Zastanawiacie się dlaczego to piszę.... Otóż . Jest 13 maja 2013 roku, córka wychodzi do szkoły, cofa się, ponieważ czegoś zapomniała, Tymon chyłkiem wybiega z mieszkania na klatkę schodową i ucieka na górę (szkoda, że nie na dół), córka nie zauważa Tymona. Później się dowiedzieliśmy, że sąsiadka spod trójki zawołała ciecia, stwierdziła, że na klatce jest jakiś potwór, który zapewne chce jej zrobić krzywdę i ten ma "zrobić z nim porządek". Cieć bierze worek i przerażonego kota w nim wynosi .... nie wiadomo gdzie, podobno mu uciekł. Wywiesiliśmy ponad 200 ogłoszeń, kilka nocy przesiedziałam w samochodzie na parkingach, zwalniałam się z pracy, szukałam, wołałam. Schronisko, radio, nigdzie go nie było. Nie chciałam już mieszkać w tym domu. Wydawało mi się, że aby żyć godnie trzeba ludziom pomagać, być życzliwym i przed świętami chodzić z życzeniami. 26 czerwca 2013 r. kupiliśmy działkę i postanowiliśmy zrealizować swoje marzenia. Tymon był bodźcem.. . Ale tęsknie.